Przemiany społeczne, poczucie wykluczenia, problemy ze startem w życie i deklasacja dawnej klasy robotniczej w tak zwanym pasie rdzy w USA. Słowem – koszmar. Tym razem jednak nie jest to kolejna socjologiczna analiza, nie jest to nawet „wyprawa” liberała w nieznane rewiry, w których żyją „konserwatyści”. To po prostu życie pewnego człowieka, któremu udało się przerwać zaklęty krąg niemocy. To wszystko prawda, nikt mnie jednak nie ostrzegł, że to również tak ciepła i wspaniale napisana książka.
Uśmiech konserwatysty
Vance nie miał łatwego życia. To oczywiście banał, który może wypowiedzieć tylko osoba, która takiego życia nie musiała toczyć. To banał dla kogoś, kto ma oboje rodziców, miejsce do odrabiania lekcji i od czasu do czasu idzie z mamą i tatą na lody. Dla mnie to nic nadzwyczajnego, ale dla autora i bohatera tej książki tak. Z traumami wyniesionymi z dzieciństwa musiał nauczyć się żyć. Ciągłe zmiany miejsca zamieszkania, karuzela „tatuśków”, uzależnienie matki, niezdrowa żywność i zwyczajny brak stabilności były dla pisarza codziennością. To banał, który kończy się w momencie, kiedy okazuje się, że to rzeczywistość już nie tylko pojedynczej osoby, ale całego pokolenia i całych społeczności.
Książka jest o rodzinie i o społeczeństwie jednocześnie. To swoiste studium przypadku przeplatane niezwykle cennymi obserwacjami natury ogólnej, a Vance jest celnym obserwatorem rzeczywistości i potrafi jasno rozdzielić osobiste doświadczenia od wniosków generalnych. Świat, który pokazuje, tym razem jest relacją z pierwszej ręki. Nie jest to obraz prezentowany przez badacza czy nawet najbardziej empatycznego reportażystę. Tym razem mamy relację bezpośrednią ze świata bez perspektyw, świata, w którym demokraci nie kojarzą się z niczym pozytywnym, a wartości takie jak rodzina czy religia są podstawą. Vance jednak ma niesamowity dar pokazywania, jak zbudowany jest ten świat i czemu liberalne metody jego naprawy nie zawsze działają. Ale nie jest to też świat oszalałych konserwatystów czy populistów, którzy dybią na wartości liberalnej demokracji. To miejsca, w których pewien model rozwoju wyczerpał się, a ludzie tam żyjący zostali z niczym. Nie umiem tego dobrze wyrazić, ale myślę, że po lekturze tej książki ludzie, którzy wydawali mi się zupełnie obcy, stali mi się po prostu bliżsi. Tym razem nie było to doświadczenie intelektualne, ale właśnie emocjonalne. Tak, wiem, że to śmieszne, ale i konserwatysta może wydawać się przyjazny. Jednocześnie to straszne, że musiałem to sobie uświadamiać.
Liberalna bańka?
Vance jest niesamowicie wręcz krytyczny względem swojego środowiska, widzi jego bezradność, łatwość w zrzucaniu winy na „lewicowy rząd”, mimo że nader często to osobiste wybory poszczególnych ludzi prowadzą do ich tragedii. To nie jest też tak, że ludzie ze społecznych dołów nie mają perspektyw, ale po prostu niosą też pewne bagaże. Droga awansu społecznego także nie jest optymistyczną historią radosnego rozwoju osobistego i zwiększania kompetencji. To opowieść o ciężkiej pracy, olbrzymich wyrzeczeniach i obcości w nowym miejscu. To, co przeżyliśmy, niesiemy ze sobą i nie da się tego ot tak wytrzeć gumką i powiedzieć sobie – jestem nowym człowiekiem. Autor pokazuje to poprzez własne, nieraz intymne doświadczenia. Jest krytyczny względem swoich wyborów i swoich fałszywych ruchów.
Jednocześnie autor w niezwykły sposób pokazuje, jak bardzo liberalne myślenie o ciężkiej pracy wykonywanej przez pnącego się po drabinie sukcesu selfmademana jest tylko pobożnym wymysłem. Sam Vance bardzo skromnie wymienia całe tabuny ludzi, którzy na różnym poziomie i w różnych momentach jego życia mu pomogli. Babcia, siostra, żona, nauczyciele na studiach (tak na uniwersytecie stanowym, jak i w Yale) czy nawet Korpus Piechoty Morskiej USA. Gdyby zabrakło choćby JEDNEGO z nich, być może wiele z tego, co udało mu się osiągnąć, byłoby tylko odległym marzeniem. A im większy ciężar negatywnych doświadczeń, tym więcej ludzi potrzeba, by przechylić ją ostatecznie na drugą stronę. Oczywiście osobisty wysiłek jest nie do przecenienia, jednak sama TYLKO ciężka praca nader często po prostu nie wystarcza, więc nie jest tak, że wystarczy uczyć się i pracować. Tu lewicowiec może spotkać się z konserwatystą.
Dyskretny urok konserwatyzmu
Vance w Elegii dla bidoków pokazuje, jak trudne jest to, co nazywamy wyrównywaniem szans, zwłaszcza gdy robione jest to z perspektywy na przykład wielkiego miasta, a nie lokalnej społeczności. Jak wielką wartością jest pomoc polegająca nie na wyrywaniu człowieka ze środowiska, ale niesiona w oparciu o takie wartości, jak rodzina, społeczność czy nawet religia. Człowiek potrzebuje przecież także zakorzenienia w swoim świecie, a przekreślanie tego, choćby w imię ratowania go, może nieść tylko dodatkowe traumy. Ćpająca i niezrównoważona matka wciąż pozostaje matką, a nawet w najbardziej szalonej rodzinie można znaleźć jakieś punkty oparcia – może dziadkowie, może wujostwo – i każdy z nich będzie bliższy niż ośrodek opiekuńczy.
Autor jest po prostu tym, kim jest, mało tu udawania, bardzo wiele przepracowanego trudnego życia. Wyznaje swoje wartości w pozytywny sposób, nie musi o nie walczyć, jest po prostu ich pewien. Podziwiam go za umiejętność przedstawienia swojej drogi i pozostania tym, kim był – bidokiem z Kentucky.
Redakcja: Grzegorz Antoszek Korekta: Sylwia Kłoda
- TYTUŁ - Elegia dla bidoków
- TYTUŁ ORYGINALNY - Hillbilly Elegy
- TŁUMACZ - Tomasz S. Gałązka
- WYDAWCA - Marginesy
- ROK WYDANIA - 2020
- LICZBA STRON - 320