10 lipca ubiegłego roku swoją premierę miał film Misja Greyhound z Tomem Hanksem w roli głównej. Muszę przyznać, że czekałem na niego dość długo, jestem bowiem wielkim fanem produkcji marynistycznych, szczególnie tych osadzonych w realiach bitwy o Atlantyk. Jest to jednak film typu „obejrzyj i zapomnij”. Czy książkowy pierwowzór również określiłbym tym mianem? Otóż nie!
Autor raczej zapomniany
Wspomniałem o filmie nieprzypadkowo. Scenariusz Misji Greyhound powstał w oparciu o powieść Cecila Scotta Forestera The Good Shepherd. Książka została wydana pierwszy raz w 1955 roku, a więc w okresie, kiedy wyszło wiele dzieł o podobnej tematyce. W 1951 roku wydano bowiem rewelacyjne Okrutne morze Nicholasa Monsarrata, w 1954 roku do sprzedaży trafiła niemiecka powieść Rekiny i małe rybki Wolfganga Otta, zaś w tym samym roku, co recenzowana książka pojawił się HMS Ulisses Alistaira MacLeana. Jak zatem widać, Forester miał całkiem poważną konkurencję. Jednak jego powieść została wydana w Polsce pierwszy raz jako Misja Greyhound dopiero w tym roku, co miało oczywisty związek z premierą filmu.
Forester zasłynął jako dobry marynista i niezwykle płodny autor. Co ciekawe, sam nie brał nigdy udziału w działaniach bojowych – w I wojnie światowej został odrzucony z powodu stanu zdrowia, podczas drugiej pracował już jako amerykański propagandzista. Zasłynął jako autor cyklu dwunastu powieści osadzonych w czasach napoleońskich, których głównym bohaterem jest Horatio Hornblower, oficer Royal Navy. Poza tym napisał tom opowiadań, autobiografię, kilka sztuk teatralnych, liczne książki historyczne i powieści. Wiele z jego dzieł zekranizowano, na przykład Afrykańską królową, czy Zatopić Bismarcka! Recenzowana pozycja była jego ostatnią wydaną za życia powieścią. Jeśli dobrze się orientuję, była to również jego jedyna książka poświęcona bitwie o Atlantyk.
Jako miłośnik U-Bootwaffe nie mogłem sobie podarować lektury. Nowe wydania powieści marynistycznych to raczej rzadkość na polskim rynku, bo nie są tak popularne, jak historie poświęcone bitwom lądowym, a wielu pasjonatów II wojny światowej uważa je za – o zgrozo! – nudne. Czasy popularności Jerzego Pertka i Jana Piwowońskiego minęły już dawno, a o walkach na morzu jakby zapomniano. Miejsce powieści i wspomnień zajęły kolejne opracowania historyczne, w większości powielające wnioski poprzednich. Tym bardziej poczułem się w obowiązku sprawdzenia Misji Greyhound. Oczywiście wiedziałem, że książka będzie opisywać morskie zmagania z perspektywy alianckiej i U-Booty pojawią się wyłącznie w charakterze celów, co jest tradycyjną (i nawet zrozumiałą) tendencją. Niemniej pamiętając, że zarówno Okrutne morze, jak i HMS Ulisses czytało mi się wspaniale – bo doceniam kunszt, pióro i wiedzę autorów, a nie to, z czyjej perspektywy opisują historię – z dobrym nastawieniem, niezmąconym przez film, zasiadłem do lektury.
„General quarters! Battle stations!”
Misja Greyhound kursuje oczywiście w kierunku bitwy o Atlantyk. Komandor porucznik George Krause stawia czoła trudnemu zadaniu. Jako dowódca amerykańskiego niszczyciela USS „Keeling” odpowiada za ochronę konwoju złożonego z trzydziestu siedmiu statków. Krause dowodzi nie tylko swoim okrętem, ale i całą eskortą w sile czterech okrętów. To trudne zadanie nawet dla doświadczonego oficera, tymczasem dla Krausego to pierwsza taka wyprawa. Mimo wielu lat służby w US Navy nie ma on żadnego doświadczenia bojowego, którym górują nad nim jego podkomendni. A na konwój czyha tymczasem poważne zagrożenie skryte w mrocznych głębinach, przywodzące na myśl rekinie smukłe kształty i znaczące swoją obecność smugami pozostawionymi przez torpedy. Koszmar każdego alianckiego marynarza, wilki na oceanie – niemieckie U-Booty. Stawką w tej walce są statki i ich ładunek: życiodajne paliwo, żywność i uzbrojenie dla walczącej Wielkiej Brytanii.
Zwierzyną, na którą się poluje, którą się tropi bez miłosierdzia, są statki transportowe. Skarbem, którego się broni, który się osłania, dla którego od czasu do czasu ginie się, są statki transportowe.
Tak pisał przed laty Bohdan Pawłowicz w swojej książce Krew na oceanie (wyd. 1955).
Pierwsze, co uderza w tej książce to głęboki szacunek autora do ludzi z różnych pobudek decydujących się wyruszyć w niebezpieczny rejs przez Atlantyk. Do straceńców, których od kilkukilometrowej otchłani oceanu dzieliły tylko dwa centymetry stali kadłuba. Do marynarzy ufających swojej wiedzy i umiejętnościom a także możliwościom swoich jednostek. Można w tym dostrzec nawet pewne znamiona mistycyzmu. Ich statki przewoziły bowiem coś więcej, niż tylko ładunek – czas. Taką bowiem wartością określa narrator tony ropy, amunicji, smarów, żywności i broni. Każda tona ładunku była dodatkową chwilą wolności dla walczącego Albionu, której nie da się wycenić pieniędzmi. Tona ropy – to dodatkowa minuta pracy silników brytyjskich okrętów. Tona amunicji – godzina walki brytyjskich żołnierzy. Tona żywności – dzień nadziei dla brytyjskich cywilów. A jak wycenić czas walczących o wolność ludzi?
Misja Greyhound liczy sobie zaledwie trzy rozdziały, każdy podzielony na czterogodzinne wachty. Nie określono tutaj dokładnego miejsca ani czasu, można się jedynie domyślać, że akcja ma miejsce wiosną 1942 roku. Narracja prowadzona jest z trzecioosobowej perspektywy, a jej głównym i praktycznie jedynym bohaterem jest komandor Krause. Wszystkie inne postacie w książce mają charakter epizodyczny do tego stopnia, że pojawiają się w jednej scenie, wypowiadają jedno, dwa zdania (najczęściej raporty dotyczące sytuacji bojowej), po czym znowu znikają w tłumie jak statyści. Ich losy nie mają nawet szansy zainteresować czytelnika. Uważam to osobiście za wadę. Dla porównania – Nicholas Monsarrat w swoim Okrutnym morzu koncentrował się na przeżyciach różnych bohaterów – dowódcy HMS „Compass Rose”, oficerów, nawet zwykłych marynarzy i cywilów. Koncentracja na jednej tylko postaci wprowadza, niestety, monotonię.
Misja Greyhound w kronikarski wręcz sposób, niemal co do sekundy, przedstawia tok myślenia Krausego, jego wahania i rozterki. Komandor jest niczym maszyna, non-stop kalkuluje, rozważa, podejmuje decyzje. Uwzględnia mnogość danych, sam zadaje sobie pytania, podnosi kwestię ryzyka i potencjalnych zysków. Kilka razy odniosłem nawet wrażenie, jakbym miał do czynienia z symulatorem postaci oficera US Navy. To nienaturalne. Plusem na pewno jest jednak to, że można dogłębnie poznać głównego bohatera. Sam nieomal czułem pragnienie wypicia kawy czy rozkosz spróbowania nieświeżej już kanapki, wspólnie ciesząc się tym z bohaterem powieści. Gdzieś w tle, ledwie zarysowane, przemykają echa osobistych problemów komandora pozostawionych w dalekich Stanach, zagłuszane przez odgłosy toczącej się wokół bitwy. Krause w dodatku jest zagorzałym chrześcijaninem, każdy dzień zaczyna od modlitwy. Nawet w trakcie polowania na niemieckie U-Booty przez jego umysł przemykają cytaty z Biblii. Zabieg ten ma swoje plusy i minusy – z jednej strony wprowadza pompatyczność, wybijając czytelnika z rytmu, z drugiej jednak cytaty te pasują do opisywanych sytuacji. Czy się z tego cieszyć, czy nie, po kilku stronach przestałem je zauważać.
„Aye aye, sir”
Im bardziej, nomen omen, zagłębiałem się w lekturę, tym wyraźniej dostrzegałem profesjonalizm i wiedzę autora. Forester bardzo sprawnie operuje fachowym żargonem, nie jest to więc książka dla każdego. Mówiąc bardziej oględnie – jeśli ktoś nie wie, czym jest, na przykład, trawers, może mieć problemy ze zrozumieniem treści, zwłaszcza że większość dialogów w książce to rozkazy wydawane na mostku niszczyciela. Tam zresztą toczy się niemal cała akcja, co daje wrażenie teatralności historii. Najczęstsze zwroty to „Aye aye, Sir” i „Bardzo dobrze”. Po kilkudziesięciu stronach rozkazów i ciągnącego się polowania można odczuć znużenie – i piszę to nawet jako pasjonat tematyki morskiej.
Pierwsze sto stron powieści zajmuje polowanie na U-Boota. Dość powiedzieć, że biedny komandor Krause pierwszy posiłek spożywa dopiero po zakończeniu pojedynku – i to tak, że nieomal zjada własne rękawice. Fabuła rozwija się wolno, by zacząć przyspieszać, niczym USS „Keeling”, w kierunku dramatycznego końca. Nie napotkamy tutaj licznych wystrzałów, eksplozji. Zapomnijmy o fajerwerkach. To batalia z wrogiem, którego w ogóle nie widać. Jedynym śladem zwycięstwa są bąble i tłuste plamy ropy na powierzchni obojętnego oceanu. Jednak jeśli czytelnik da się porwać Foresterowi, czeka go emocjonująca, wartka akcja pełna dramatyzmu. Widać również, że Forester dużym respektem darzył niemieckich podwodniaków – dowódcy U-Bootów w tej książce są groźnym i zdolnym przeciwnikiem. Nie ma tu miejsca na prymitywne, nacechowane emocjami podziały. Niemcy są skuteczni i odważni, to oni narzucają reguły gry. Rozpoczynają własną partię szachów, której desperacko przeciwstawia się Krause.
Sama oś fabularna nosi znamiona prawdopodobieństwa i wyraźnie nawiązuje do historii konwoju HG-76 z grudnia 1941 roku. Dowódcą eskorty tegoż konwoju był brytyjski komandor Frederic John Walker (mający wówczas czterdzieści pięć lat), który, tak jak Krause, mimo wieku i długiej kariery w Royal Navy nie posiadał żadnego doświadczenia bojowego. Dla Walkera był to pierwszy rejs bojowy, otrzymał dowództwo eskortowca HMS „Stork”. W wyniku zaciekłej bitwy okręty dowodzone przez Walkera zatopiły pięć U-Bootów. Jeden z nich przypadł samemu Walkerowi, który 19 grudnia staranował i zatopił U-574. Niedługo potem Walker utworzył 2. Grupę Wsparcia – zespół okrętów specjalizujący się w polowaniach na U-Booty. 2. Grupa Wsparcia zatopiła dwadzieścia trzy niemieckie okręty podwodne i była najskuteczniejszą jednostką tego rodzaju podczas II wojny światowej. Sam komandor Walker nie dożył końca wojny. Wskutek ciężkiej służby i wielkiego stresu doznał udaru mózgu i zmarł w 1944 roku.
Kilka słów o filmie
Kilka słów należy też poświęcić na nieuniknione porównanie z filmem, od którego zacząłem tę recenzję. W mojej ocenie książka jest znacznie lepsza od filmu z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że na szczęście, pozbawiona jest absurdalnych scen w rodzaju wyjącego przez radio niemieckiego oficera, pomalowanych w jakieś kosmiczne, nigdy nie istniejące godła U-Bootów, czy heroicznie obsługującego działo czarnoskórego stewarda, dodanego na zasadzie politycznej poprawności. Po drugie, książka kreśli w sposób fachowy cały proces decyzyjny, jaki ma miejsce podczas dowodzenia okrętem, a nie – jak w filmie – pokazuje wyimaginowaną „szarżę lekkiej brygady” za pomocą niszczyciela. Moja słabość do U-Bootów i walk konwojowych nakazałaby mi obejrzeć każdy film, w którym się pojawiają, choćby jego jakość była taka jak wody z zęzy. W tym przypadku, jeśli mam wybrać między książką a filmem – wybieram książkę.
Pojawienie się polskiego kontrtorpedowca ORP „Viktor” będzie niewątpliwie ciekawostką dla polskiego czytelnika. Mimo dość dziwnej nazwy, niemającej nic wspólnego z rzeczywistymi imionami polskich okrętów, należy docenić, że jednym z czterech okrętów eskortujących konwój jest właśnie polski niszczyciel.
Torpeda w celu
Książka wydana w miękkiej okładce na szarym papierze bardzo mi się spodobała i zachęciła do lektury. Pochwalić należy tłumaczenie Jerzego Łozińskiego, który nie tylko nie popełnił poważniejszych błędów, ale zadbał także o przypisy wyjaśniające technikalia i prostujące błędy samego autora. Naprawdę chapeau-bas, gdyż rzadkością jest takie przyłożenie się do pracy przy powieściach historycznych, chociaż nie zaszkodziłaby nawet większa ilość objaśnień (na przykład omawiających działanie radionamiernika Huff-Duff). Miałbym pewne uwagi co do okładki – uważam, że oryginalna z wydania z 1955 roku jest dużo ładniejsza, ale rozumiem powody, dla których wybrano tę spójną z plakatem filmu. Szkoda tylko, że są tam liczne błędy historyczne, choćby w wizerunku samego U-Boota.
Podsumowując: czy warto przeczytać tę książkę? Warto. Uważam, że jest to jedna z lepszych powieści poświęconych nieco lekceważonej na polskim rynku wydawniczym bitwie o Atlantyk. Mimo dość silnego „przetechnicyzowania”, słabo rozwiniętych postaci i monotonii treści, jest to powieść nabierająca z czasem rozpędu i rumieńców, wciągająca czytelnika. Śmiało można postawić ją na półce obok MacLeana, Monsarrata, Otta i Buchheima – i dla żadnego z nich nie będzie to ujma.
Redakcja: Grzegorz Antoszek Korekta: Anna Kurek
- TYTUŁ - Misja Greyhound
- TYTUŁ ORYGINALNY - The Good Shepherd
- TŁUMACZ - Jerzy Łoziński
- WYDAWCA - Zysk i S-ka
- ROK WYDANIA - 2020
- LICZBA STRON - 320