Co może wyjść z połączenia kryminału, slashera, science fiction i odrobiny romansu? Okazuje się, że jeśli pomysł jest dobry, a poszczególne elementy gatunkowe użyte rozsądnie, powstanie intrygująca powieść, od której trudno się oderwać.

Fani „Fabrycznej Zony” znają Bartka Biedrzyckiego (ur. 1978) jako autora cyklu „Opowieści z postapokaliptycznej aglomeracji” (Kompleks 7215, Stacja: Nowy ŚwiatDworzec Śródmieście) przedstawiającego losy mieszkańców warszawskiego metra po wojnie atomowej. Biedrzycki jest również autorem wielu opowiadań fantastycznych opublikowanych w różnych antologiach i czasopismach, a także komiksów i podcastów. W zeszłym roku nakładem Wydawnictwa IX ukazał się jego zbiór opowiadań o polskim podboju kosmosu Zimne światło gwiazd, będący połączeniem historii alternatywnej i science fiction. Po sezonie fabularnie skręca w nieco inne rejony – to kryminał i slasher, ale osadzony w oryginalnym uniwersum, na skolonizowanym od kilkudziesięciu lat Marsie.

Twin Peaks w paszczy szaleństwa

Nowe Roanoke to maleńkie miasteczko turystyczne, gdzie po sezonie turystycznym nic się nie dzieje. Choć nic nie wskazuje, że tym razem będzie inaczej, rutyna zostaje przełamana – stary outsider z gór, Voorheis, znajduje ciało geodety. Szeryf Duncton i jego zastępcy, Deng i Kirow, próbują sobie poradzić z tą niecodzienną sytuacją, ale niespodziewanie sprawę przejmuje stołeczny konstabl Juarez, który prowadził już śledztwo w Nowym Roanoke kilka lat wcześniej. Odżywa stary konflikt między Juarezem a mieszkańcami miasteczka, nienawidzącymi go z całego serca.

Jakby tego było mało, znowu pojawia się problem agresywnego niedźwiedzia, żyjącego w tym rejonie od lat i zapisanego niechlubnie na lokalnych kartach historii. W góry rusza więc obława, która szybko przekonuje się, że pobliskie lasy, mimo że mają zaledwie kilkadziesiąt lat, kryją straszną tajemnicę. Z tym koszmarem zetkną się również studenci, którzy przyjechali nad okoliczne jeziora na wycieczkę.

Filmowy sznyt

Zaczyna się jak Miasteczko Twin Peaks, z tym, że zamiast sympatycznego Dale’a do Nowego Roanoke przybywa Albert. Atmosfera wstępu jest jednak dość podobna – rytm życia sennego miasteczka zostaje nagle zaburzony przez czyjąś śmierć. Sami policjanci również przypominają mi Harry’ego, Hawka i Andy’ego, do litrów wypijanej przez nich kawy brakowało tylko pączków. Jednak to wrażenie trwa niezbyt długo, a zagadka martwego geodety paradoksalnie szybko zostaje rozwiązana, przynajmniej z perspektywy czytelnika. Nie jest to wada, przeciwnie, wprowadza to element zaskoczenia i zwrot fabuły, która płynnie przechodzi do polowania na niedźwiedzia i perypetii studentów. Tu zaczyna się pełnokrwisty slasher, ale wątek kryminalny wcale się nie kończy, ponieważ Juarez nie daje za wygraną w sprawie geodety. Jego poczynania przewijają się w tle, ale dzięki niemu wszystkie nici łączą się w całość.

Co do studentów znad jeziora – ich losy są już trochę bardziej typowe, nietrudno przewidzieć, co ich czeka, szczególnie kiedy wybierają się na wyprawę w góry w tym samym czasie, co polujący. Tę część książki można porównać do takich filmów jak Zejście lub Wzgórza mają oczy. Jest krwawo i brutalnie, dzieje się dużo i szybko, choć nie brakuje też spokojniejszych momentów, jak na przykład rozmowy rozszerzające wiedzę czytelnika o uniwersum lub wątki erotyczne. Same postacie nie są za bardzo rozbudowane (właściwie tyczy się to wszystkich bohaterów, ponieważ jest ich wielu jak na nieco ponad dwieście stron), więc opisywane zdarzenia nie budzą większych emocji – był człowiek, nie ma człowieka.

Nie bez powodu używam porównań filmowych. Po sezonie to praktycznie gotowy materiał na scenariusz. Narracja trzecioosobowa prowadzona jest naprzemiennie: część scen pokazuje perspektywę szeryfa, część studentów, część tajemniczych „czarnych cieni”, a część konstabla. Poza tym narrator stopniowo ujawnia nieco historii i wiadomości na temat nowego świata, przy czym te fragmenty są tak wplecione w tok opowieści, że jej nie zaburzają. Z czasem zarysowuje się wyraźny kontur tego uniwersum – niestety, tylko kontur, bardziej potencjał niż gotowy efekt. Ten kontur jest jednak na tyle przyciągający uwagę, że poznałabym chętnie jego rozwinięcie, może nie w formie kontynuacji tej powieści (zakończenie jest otwarte, ale mimo to jakoś nie widzę dalszego ciągu), ale prequela, szczególnie skupiającego się na poprzedniej sprawie Juareza.

Słodko-gorzka rozrywka

Najnowsza powieść Biedrzyckiego to dobra rozrywka na dwa–trzy wieczory. Poszczególne wątki splatają się ze sobą tak, że nie ma tu miejsca na nudę. Bardziej intensywne sceny przełamywane są spokojniejszymi, więc ci czytelnicy, którzy nie przepadają za brutalnymi obrazami, nie muszą się obawiać. Ci, którzy na nie liczą, mogą czuć lekki niedosyt, ale mimo wszystko nie jest to horror ekstremalny, więc nie to było głównym celem. Oprócz śledzenia fabuły dobrą zabawą jest też odkrywanie świata przedstawionego. Teoretycznie od razu wiadomo, gdzie dzieje się akcja, ale bardzo długo nie jest to wyrażone wprost. Tu wzmianka o rdzawym pyle, tam o dwóch księżycach, gdzie indziej o stolicy w Elonburgu. Te przebłyski są przy tym tak niepozorne, że łatwo je pominąć – dopiero po jakimś czasie zorientowałam się, że przecież to Mars. Ten nowy świat jest zasiedlony od niedawna, ludzie wciąż są tu bardziej gośćmi niż mieszkańcami. Czuć jego dzikość, puste przestrzenie, niedostępne góry.

Pod przykrywką rozrywkowej fabuły autor przedstawia jednak bardzo smutną historię. Historię, która może się wydarzyć w niedalekiej przyszłości. Która częściowo być może gdzieś się już wydarzyła, ale nic o tym nie wiadomo. Trudno mi powiedzieć, na ile to przestroga, a na ile zwykłe stwierdzenie faktu: taka jest ludzkość, niezależnie od tego, czy żyje na Ziemi, czy gdziekolwiek indziej. Jeśli ktoś ma jeszcze jakieś złudzenia co do ludzkiej dobroci, końcowa opowieść może trochę zaburzyć mu światopogląd. Dla pozostałych niby nie będzie to nic odkrywczego, ale przypominanie o tym mimo wszystko wciąż boli.

Jeśli miałabym się do czegoś przyczepić, to do zbyt dużej ilości wątków pobocznych, które niewiele wnosiły i nie były rozwinięte. Mam tu na myśli sceny z: Szaloną Maxine, doktor Blackwood i siostrami Kirowa i Dunctona. Wątków w tej powieści i tak jest kilka, a te wzmianki o kolejnych bohaterach i ich konfliktach z przeszłości, w których nie wiadomo, o co chodzi, tylko niepotrzebnie rozpraszają. Jeśli miałoby się znaleźć dla nich miejsce, powieść musiałaby być o wiele dłuższa, a to z kolei zaszkodziłoby głównej fabule. Nie wiadomo też nic o Kirowie, który znika na początku książki, chcąc uniknąć konfrontacji z Juarezem, i pojawia się w kilku końcowych scenach. Można się trochę domyślać, ale to za mało.

Po sezonie polecam nie tylko miłośnikom kryminałów, horrorów i science fiction (czy ogólnie fantastyki) ale także tym, którzy raczej unikają tych gatunków – powieść jest oryginalną mieszanką, być może zachęci kogoś do dalszego odkrywania. W zalewie schematycznych kryminałów, ten na pewno wyróżnia się wizją.

Redakcja i korekta: Grzegorz Antoszek
  • TYTUŁ - Po sezonie
  • AUTOR - Bartek Biedrzycki
  • WYDAWCA - Wydawnictwo IX
  • ROK WYDANIA - 2021
  • LICZBA STRON - 228

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *